Kiedy miałam jakieś
sześć lat, mama uszyła mi piękny kołnierzyk. Był śnieżnobiały i miał delikatne
kwiatowe hafty, zakładałam do ulubionej sukienki z granatowego aksamitu. To był
strój na specjalne okazje.
Podczas pewnego
uroczystego obiadu tak mocno pochłonęła mnie zupa, że nadmiernie pochyliłam się nad
talerzem i kołnierzyk zaczął zabarwiać się na pomarańczowo. Nie pamiętam, z
jakiej okazji zebraliśmy się przy stole, ale wiem, że jedliśmy gęstą, słodką babciną
pomidorówkę. Dobrze, że to, co stało się z kołnierzykiem dostrzegłam dopiero
pod koniec posiłku, bo pozwoliło mi to nacieszyć się smakiem potrawy. Potem się
załamałam: mój ukochany, wykrochmalony, bieluśki kołnierzyk stał się
pomarańczowy. Prysł urok aksamitnej sukienki i dobieranego warkocza.
Później okazało
się, że mama poradziła sobie z plamą i kołnierzyk wrócił do stanu dawnej
świetności. Od tamtej przygody z pomidorówką, siadałam przy stole wyprostowana
jak struna. Szczególnie uważałam przy jedzeniu czerwonego barszczu, którego
drogi często krzyżowały się z białym kołnierzykiem. Wszystko dlatego, że owa
zupa pojawia się u nas zarówno w Boże Narodzenie, jak i w Wielkanoc. Jemy ją
drugiego dnia świąt, zawsze w towarzystwie pasztecików z mięsem lub grzybami.
W tym roku Boże Narodzenie spędzałam z dala od domu rodzinnego i nie zjadłam
corocznej porcji pasztecików. Nie miałam też chęci na pieczenie własnych, więc
obeszliśmy się bez nich.
Za to po świętach
przygotowałam mój nieświąteczny barszcz, a do niego podałam krokiety z
nadzieniem z soczewicy (wspominałam o nich już kiedyś). Duet okazał się być
bardzo zgrany.
KROKIETY Z
SOCZEWICY DO BARSZCZU I NIE TYLKO
na farsz:
250 g zielonej
soczewicy
1 cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka
kurkumy
sól i pieprz do
smaku
2 łyżki oliwy
W garnku o grubym
dnie rozgrzewam oliwę i podsmażam na niej posiekaną cebulę i zmiażdżony
czosnek. Dodaję kurkumę, mieszam. Następnie wrzucam soczewicę, zalewam wodą
(poziom wody – 1,5 cm nad soczewicą). Solę całość i na małym gazie, pod
przykryciem, gotuję dopóki soczewica nie wchłonie całego płynu i nie zacznie się
rozwalać (ok. 40 minut). Soczewica powinna być bardzo miękka – jeśli zbyt
szybko wchłonęła wodę, należy jej trochę dodać.
Ugotowaną
soczewicę dosalam, jeśli jest taka potrzeba i pieprzę. Odstawiam do ostygnięcia
(a jeśli soczewica jest zbyt sypka, gniotę ją widelcem).
na naleśniki:
2 jajka
7-8 łyżek mąki
1 szklanka wody
gazowanej
1 szklanka
tłustego mleka
1/3 łyżeczki soli
olej do smażenia
W misce mieszam składniki
ciasta naleśnikowego. Nie mikserem, a ręcznie – rózgą, wówczas ciasto
będzie delikatne. Odstawiam ciasto na pół godziny.
Po tym czasie rozgrzewam
na patelni odrobinę oleju i smażę z dwóch stron naleśniki (przewracam na drugą
stronę, gdy na powierzchni pojawią się bąbelki i brzegi zaczną się ścinać).
Jeśli naleśniki się rozpadają, należy dodać trochę więcej mąki, jeśli są zbyt
gęste, płynu.
Gotowe naleśniki
smaruję farszem soczewicowym i składam w koperty bądź w paczuszki. Przed
podaniem podsmażam na złoto.
Uwagi:
1. Przepis z
mojego starego zeszytu, od koleżanki Marty.
2. Te naleśniki
mogą stanowić samodzielne danie, tylko trzeba zadbać o sos: świetnie smakują z
jogurtowo-czosnkowym, z jogurtowo-majonezowym z curry i limonką. Pyszna sprawa.
Etykiety: bezmięsne, boże narodzenie, dania mączne, na słono, soczewica, święta